Dziś udałam się w moją drugą dotychczas, najdłuższą podroż. Tym razem moim łupem padł Rybnik. Zaczęło się zabawnie: w połowie jazdy zgubiliśmy drogę, bo okazało się, że w promieniu 10 km istnieją dwie ulice Mikołowskie, Żorskie i Rybnickie i dwa podobne ronda. Tata się trochę denerwował, ale moim zdaniem był niezły ubaw!
Wujek z ciocią nie mieszkają w centrum Rybnika ale raczej na jego peryferiach w dzielnicy Boguszowice. Tata mówi, że tutaj jest prawdziwy Śląsk, familoki z prawdziwego zdarzenia, ludzie "godajom" po ślunsku no i jak na prawdziwych Ślązaków przystało mają gołębniki.
Pogoda niestety nie napawała optymizmem no ale w przerwie między deszczem a deszczem odbyliśmy aż dwa spacery. Pierwszym celem jaki obraliśmy była pobliska lodziarnia, ja co prawda loda nie dostałam ale za to zdrzemnęłam się w wózku... Cóż trzeba było wzmocnić się przed kolejnym spacerem!
Drugi cel to już była wyprawa z prawdziwego zdarzenia, a mianowicie "rybnickie błonia". Wcale mnie nie zaskoczyło to co tam zobaczyłam - była tam rzeka i staw, w którym można łowić ryby. Nawet taki maluch jak ja domyślił się, że w Rybniku muszą być stawy z rybami, w końcu stąd się wzięła nazwa miasta...
Wędkarze, choć tutaj nazwę ich RYBAKAMI inaczej niż w Rudzie Śląskiej są "z prawdziwego zdarzenia" (tak powiedziała mama), tzn. wyglądają bardziej tak, jak rybacy wyglądać powinni. Tym razem zmieniłam środek transportu i żeby móc więcej zobaczyć przesiadłam się do nosidełka.
Zapomniała bym dodać, że cała podróż odbyła się z amorami w tle. Wujek i ciocia (na szczęście przyszywani) mają synka Maćka, który jest o 11 miesięcy starszy. Bardzo mi zaimponował, jest już bardzo duży, potrafi siedzieć i trochę gada. Nie wiem czy uwierzycie, ale potrafi nawet biegać... superman...